„Let’s take a good look at you” – recenzja Code Orange „Underneath”
Gdy w 2017 roku powyższy (wtedy jeszcze) kwartet z Pittsburga wydawał swój nowy krążek pod szyldem Roadrunner Records, wielu obawiało się, że stracą swoją agresję, moc, pójdą w komercję i będą kolejnym „typowym” zespołem większej wytwórni. Była w tym odrobina racji, bo „Forever” dużo czerpał z rocka alternatywnego lat dziewięćdziesiątych, czy sceny nu-metalowej. Ale jednocześnie był jednym z najbardziej oryginalnych, odhumanizowanych, ciężkich i brutalnych albumów tamtego roku. Zachwyt krytyków, nominacja do nagrody Grammy, supportowanie wielkich wykonawców i festiwalowe koncerty. Code Orange z intrygującego hardcore’owego bandu przemieniał się w ważnego gracza sceny metalowej. Lecz pojawiła się łyżka dziegciu w postaci nieco kiczowatego wizerunku, czy wywiadów, podczas których członkowie wypowiadali się na temat swojej muzyki jakby usiedli na wielkim grubym kiju i nie czuli potrzeby go wyjąć. Mamy rok pański 2020. Nowe zdjęcia, nowy wizerunek, nowe teledyski. A z tego wszystkiego krzyczy jeden wielki cringe i pretensjonalność. No ale liczy się muzyka, liczy się nowy longplay. Jego nazwa to „Underneath”. A jak on brzmi?
„Underneath” jest jednym z najbardziej oryginalnych, odhumanizowanych, ciężkich i brutalnych albumów, jakie dane mi było usłyszeć od dawna. Rok jest jeszcze młody, ale to może być jego najlepsza płyta. A może nawet ostatnich paru lat.
Code Orange osiągnęło coś naprawdę zadziwiającego. Z jednej strony wyraźnie czuć wpływy wielu różnych zespołów: industrial w stylu Nine Inch Nails, połamańce a’la The Dillinger Escape Plan, ciężką psychodelię Alice In Chains czy wreszcie ten nieszczęsny nu-metal. Ale łącząc te wszystkie inspiracje osiągnęli jedyny w swoim rodzaju styl. Ich muzyka jest świeża, odkrywcza, niebanalna. Mimo zauważalnych nawiązań do twórczości innych, jestem w stanie przyznać, że nigdy nie słyszałem czegoś takiego. Ta płyta jest dziwna, dzika oraz bezkompromisowa. I zdecydowanie nie dla każdego! Nie stara się wkupić w niczyje łaski, stoi pewnie na swoim i zaskakuje niemal na każdym kroku, choć są momenty, gdy pozwala poczuć się na chwilę bezpiecznie. Tęsknisz za typowym hardcore’em? Proszę, masz tu „Erasure Scan”. Podobała ci się scena alternatywna lat dziewięćdziesiątych? „Who I Am” będzie akurat dla ciebie! Ale przez większość czasu amerykański kwintet zadziwia niebanalnymi kierunkami, w których podąża wkomponowując melodyjne elementy do niezwykle brutalnych „Swallowing The Rabbit Hole” oraz „You And You Alone” czy właśnie w tych piosenkowych kawałkach jak „Sulfur Surrounding”, dorzucając coś z ekstremy w momentach, gdy melodia mogłaby skręcać w kicz. Całość wypełniona jest zimnym, krystalicznie cyfrowym klimatem w postaci industrialnych rytmów czy pojawiających się znikąd glitchy. Tym samym, mimo dużej różnorodności, album jest bardzo, ale to bardzo spójny. Zaczyna się niepokojącym „(deeperthanbefore)” i skupia pełną uwagę słuchacza, aż do ostatnich dźwięków hymnicznego utworu tytułowego.
Nie obiecuję, że „Underneath” przekona was do siebie. Podejrzewam, że może odrzucić część słuchaczy. Ale mam nadzieję, że i wy uznacie ten krążek za coś intrygującego i oryginalnego. Metalowi ekstremiści czy radykalne hardcorekidy mogą wylewać na Code Orange wiadro pomyj, ale nie zmieni to faktu, że mamy przed sobą zespół jedyny w swoim rodzaju, który nie boi się eksperymentować i który pewnie stoi na swoim. I najlepsze w tym wszystkim jest to, że przy okazji tworzy genialną muzykę.
Code Orange Forever!