Muzyka ekstremalna jest śmieszna. Istnieje rzesza ludzi wiecznie kłócąca się nad miarami ciężaru i jakości wszelkich podgatunków metalu i wstaw-core’ów. Rzesza, która ciągle rozważa co jest dobre, co wybitne, a co nie powinno nigdy powstać. Co jest trve, a co jest pozerstwem. I ci ludzie kłócą się i kłócą, a i tak większość niewtajemniczonych osób klasycznie wszystkie te podgatunki obejmie terminem-parasolem znanym powszechnie jako „darcie mordy”. Przy okazji zadadzą słynne pytanie: „A ty w ogóle rozumiesz co oni tam tak krzyczą?”. A co jeśli powiem wam, że istnieje płyta, której wokalu praktycznie nie da się zrozumieć, jest hałaśliwa jak kibice Legii czekający na pociąg w Zabrzu i równie kakofoniczna jak ich jęki, gdyby nie pilnowała ich policja? Co jeżeli ten album jest graficzną oraz dźwiękową ikoną oraz można go nazwać arcydziełem ekspresji w muzyce? Wtedy musiałbym wam zaprezentować Jane Doe od Converge.
Jane Doe jest idealnym przykładem jak to potoczne „darcie mordy” może być przejmującym oraz pochodzącym bezpośrednio z serca muzycznym doświadczeniem. Na jego brzmienie oraz tematykę składają się dwa znaczące czynniki: jeden kolektywny, drugi indywidualny. Po pierwsze, zespół chciał mocno eksperymentować, „zrobić hardcore’owy album, który dzieciaki, by znienawidziły”. Po drugie, głównym celem wokalisty Jacoba Bannona było przelanie wszelkich negatywnych emocji mających podłoże w jego niedawno rozbitym związku. Jane Doe jest kakofoniczną, miejscami psychopatyczną, ale jednocześnie smutną i przeszytą bólem ekspresją wynikającą z nieszczęśliwej miłości oraz głębokiej samotności. Na dwunastu kawałkach zabiera nas w czterdziestopięciominutową podróż przez agresywne stany emocjonalne, zaczynając od jadu i wręcz dzikiej satysfakcji z możliwości wykrzyczenia wszystkiego, co siedzi na wątrobie, kończąc we łzach oraz odczuwalnej pustce wewnątrz serca. Pustce w kształcie coraz bardziej obcym dla podmiotu lirycznego; w kształcie ukochanej kobiety.
Zaczyna się szlagierem, bezlitosnym i pędzącym na złamanie karku ponad minutowym „Concubine”, które płynnie przechodzi w dzikie, wybijające się świetnymi przyśpieszeniami tempa w 2/3 czasu trwania, „Fault and Fracture”. Dwa pierwsze kawałki są agresywne do granic możliwości, pełne czystej i niefiltrowanej wściekłości. Następujące dysonansowe „Distance and Meaning” wprowadza uczucie pewnego rodzaju bezczelności, dziwnej satysfakcji, słuszności i bycia lepszym w tej rozbitej relacji. Zespół czuje kiedy trzeba złapać oddech i robi to na „Hell to Pay”, które można traktować jako swoistą balladę Jane Doe. Nadal można usłyszeć wspomnianą powyżej bezczelność, tym razem z silnym wrażeniem cynizmu. Jednak pod koniec kawałka następuje zwrot w mroczniejszą stronę, zwrot pokazujący, że z bohaterem albumu nie wszystko jest dobrze i, że za tą wściekłością i cynizmem może ukrywać coś głębszego oraz cięższego.
„Homewrecker” jest powrotem do hardcore’owych klimatów i przy pierwszych dźwiękach „The Broken Vow” można uznać, iż zespół na dobre powrócił do swojej strefy bezpieczeństwa. Jednak występujący już po dwudziestu sekundach break i pierwsza rzeczywista melodia wokalna na albumie zrywają maskę z twarzy bohatera, a także zmieniają oblicze całego albumu. Ból sięga głębiej, niż podmiot liryczny jest w stanie przyznać. Od tego momentu nic nie będzie takie samo. „Bitter and Then Some” próbuje jeszcze utrzymać iluzję, ale krótki krzyk w ciszy dzielącej dwie części utworu każe sądzić, że jest inaczej. Z kolei „Heaven in Her Arms” mimo bycia dzikim kawałkiem opartym na świetnych riffach oraz wysokim zdzieraniem strun głosowych, posiada specyficzną melancholię wewnątrz swojego DNA. Wtedy też słyszymy „Phoenix in Flight” – najbardziej melodyjny, ale i psychodeliczny utwór na całym albumie. Smutny i wzruszający taniec z rozpadającym się wspomnieniem ukochanej, który kończy się kompletnym zezwierzęceniem. Taki też jest następujący „Phoenix in Flight” – niemal awangardowa kakofonia krzyków i perkusji. Będący na granicy zakończenia „Thaw” wraca do cynizmu, jadu i bezczelności z początku albumu, ale z dozą kompletnej psychozy. Utwór wije się we wrzaskach i niekomfortowych dźwiękach, by zakończyć się najbardziej bolesnym i poruszającym krzykiem jaki dotychczas słyszeliśmy.
I wtedy z kolosalnym ciężarem uderza tytułowa, powolna i najdłuższa, jedenastominutowa „Jane Doe”. Brudna kompozycja zakorzeniona w sludge’owych klimatach, posiadająca przy tym piękny i wbijający się w pamięć refren, spokojny break oraz katartyczne i emocjonalne zakończenie po którym jeszcze długi czas będziemy siedzieć sami w głębokiej ciszy.
Jak widać i słychać, Jane Doe jest muzyczną podróżą. Jednak doświadczenie z nią wykracza poza jej dźwięki. Głęboko łączy się ono z grafikami oraz tekstami Jacoba Bannona. Zacznijmy od tych drugich. Tekst każdego z utworów to mały, przepełniony bólem i tęsknotą wiersz. Można zażartować wręcz, że jest to poezja krzyczana. I w tym miejscu wracamy do pytania, czy słuchając krzyków bardziej podobnych do pterodaktyla, niż ludzkiej istoty, da się te wiersze w ogóle zrozumieć. Otóż nie. A nawet jak Bannon nie krzyczy, to wokal jest zniekształcony do punktu bycia instrumentem. Fakt, jeżeli się bardzo, bardzo, bardzo wsłuchamy to damy radę wychwycić jakieś słowa. Ale tu jest myk tego albumu, który najlepiej prezentuje zajechany do granic możliwości, ale najłatwiejszy w przedstawieniu, przykład „Concubine”:
Dear, I’ll stay gold just to keep these pasts at bay To keep the loneliest of nights from claiming you And to keep these longest of days from waking you For I felt the greatest of winters coming And I saw you as seasons shifting from blue to grey That’s where the coldest of these days await me And distance lays her heavy head beside me There I’ll stay gold, forever gold
Spoko tekst, prawda? Idealny na minutowy kawałek. Tylko, że z tych wszystkich słów Bannon krzyczy wyłącznie: „Just stay gold”. Albo: „I’ll stay gold”. To już kwestia sporna. Ale dobra, jaki jest sens, że teksty to wiersze, a w praktyce nawet nie są śpiewane/krzyczane? Odpowiedzią są genialne grafiki będące miszmaszem obrazów kobiet komputerowo zespojonymi z pofragmentowanymi liniami wersów.
Jane Doe to ekspresja totalna złamanego serca. Podmiot liryczny w głowie ma piękne wiersze przedstawiającego jego uczucia, jednak w ferworze emocji potrafi wydobyć z siebie tylko pojedyncze chaotyczne fragmenty. Wokal jest tylko instrumentem nadającym nową warstwę emocji. Łącząc to z technicznymi riffami gitarzysty Kurta Bullou oraz jego fenomenalną, iście rockową produkcją, swobodną i w pewnym stopniu inspirowaną jazzem perkusją Bena Kollera, a także dopełniającym sekcję rytmiczną basem Nate’a Newtona (i będącym gdzieś symbolicznie jeszcze przez chwilę gitarzystą Aaronem Dalbeciem) , Converge stworzyło album idealnie łączący niesamowitą agresję oraz energię z prawdziwym artystycznym sercem, smutnym pięknem przykrytym brudną i grubą warstwą hałasu.
Jane Doe wybiła Converge oraz ustanowiła zespół jednym z najważniejszych na scenie muzyki ekstremalnej. Do dziś uważana jest za klasykę, znajduje się u szczytu każdej listy najbardziej wpływowych albumów metalcore’owych, hardcore’owych oraz mathcore’owych, a jej okładka to ikona, którą można spotkać w różnych miejscach. Czy to jako tatuaż na plecach wielu ziomków w moshpitach, czy jako grafika z t-shirtu wokalisty Gojiry. Krzykliwy heartbreak album, który miał przynieść katharsis skrzywdzonemu sercu Jacoba Bannona. Katharsis, które nigdy nie nastąpiło, a sam Bannon znalazł się w jeszcze mroczniejszym miejscu. Ale o tym już następnym razem.