Tekst: Anna Mucha
Korekta: JG
Wykorzystując tę (z góry zakładając, że krótką) chwilę, gdy zostały otwarte kina, postanowiłam niezwłocznie udać się do jednego z nich. Moją uwagę przykuła głośna opinia i nominacja do Oskara pewnego duńskiego filmu. Przyznaję, niecodziennie oglądam produkcje stworzone w Danii, co tym bardziej mnie zaintrygowało. Kupiłam bilet.
Takim oto sposobem trafiłam na pokaz przedpremierowy filmu Na rauszu Thomasa Vinterberga, który na duże ekrany w Polsce planowo i w pełnym wymiarze ma trafić 7 maja. Siedząc w sali, kilka minut przed rozpoczęciem projekcji, moje myśli wzajemnie się przekrzykiwały: „Czy to może być dobry film?”, „Jak stworzyć wartościową historię o czterech nauczycielach, którzy postanawiają podjąć eksperyment i spożywać codziennie stałą dawkę alkoholu?”, „Czy to będzie kolejne Kac Vegas?”, „A może czeka mnie dramat psychologiczny?”. Ogrom pytań i wielka ciekawość - w takim nastroju zanurzyłam się w historii Martina.
Główny bohater jest jednym z czwórki przyjaciół a zarazem nauczycieli w regionalnym liceum. Prowadzą oni spokojne, w miarę ustatkowane i stabilne życie. Chcą się jednak wzbić na wyższy poziom, uciec od znudzenia, które stopniowo zaczyna komplikować ich nawet najprostsze, codzienne czynności. Mają pracę, pieniądze, dwóch z nich ma rodziny i dzieci – to, czego jednak niewątpliwie na pewnym etapie im zabrakło, to pasja. Ta iskra, która codziennie rano pomogłaby im wstać, przekazywać wiedzę czy dbać o relacje. Już dawno opuściło ich zaangażowanie. Wtedy pada pomysł – przeprowadzenie eksperymentu Finna Skarderuda. Głosi on tezę, że człowieka naturalnym stanem jest posiadanie pół promila alkoholu we krwi. Czwórka zmęczonych egzystencją przyjaciół podejmuje wyzwanie. Wszystko oczywiście w celach naukowych.
Co może wydarzyć się dalej? Czy może ich losy potwierdzą naukową hipotezę psychiatry? Wtedy zapewne dostalibyśmy przedstawioną na ekranie wzorcową komedię, ta jednak jest pomieszana z dramatem. Jest śmiech, sukcesy, energia, ale też są słabości, kryzysy i niepewność. Jedno jest pewne - mieszanka tych uczuć jest nieprzewidywalna, ciekawa i tworzy przyjemnie słodko-gorzką całość.
Przez cały czas trwania filmu widz doświadcza balansowania na skraju humoru i powagi. Najpierw zatracamy się w barwnym życiu lekko „wstawionych” bohaterów, żeby w drugiej części do głębi przeszył nas dreszcz i współczucie. Wydaje się to być jedyną właściwą reakcją, podczas gdy na ekranie rozgrywają się ludzkie dramaty a zapijane problemy biorą górę i wracają ze zdwojoną siłą. Jednak jak wytłumaczyć nasze zaangażowanie w tę mniej chlubną część filmu? Czy nie jest krępujące przyznanie, że być może jako widzowie wolimy te fragmenty pełne zabawy i zanurzenia w amoku? Odkrywamy w ten sposób mroczną prawdę o nas samych.
Nie sposób nie wspomnieć o kreacji głównego bohatera Martina, w którego rolę wcielił się Mads Mikkelsen. Osiągnął on coś niezwykle trudnego. Zagrał przezroczystego i wręcz niewidocznego. Możemy odnieść wrażenie, że przyjaciele głównego bohatera chwilami bardziej i odważniej wysuwają się na pierwszy plan. Mikkelsen wychwycił emocje i problemy z jakimi zmagała się jego postać a następnie w oszczędny, subtelny sposób je przekazał, często posługując się jedynie mimiką twarzy. To wystarcza, a wręcz jest bardziej wymowne i skłania do głębszego zaangażowania w odkrywanie przemiany Martina. Widz z czasem zaczyna z zapałem wyczekiwać na kolejny zakręt na jego drodze.
Czy ten film mi się podobał? Odpowiedzenie krótkim „tak” bądź „nie” wydaje się być zupełnie nie na miejscu. Oczywiście gra aktorska, zdjęcia, wiele nawiązań do muzyki, filozofii czy literatury zasługuje jak najbardziej na uznanie. Jednak jak bumerang powracają pytania o te fragmenty, które naprawdę mnie rozbawiły. Dlaczego dałam się zaangażować w mętne uniesienia, które przeżywali bohaterowie na tytułowym rauszu? Czy potrafię przyznać, że im kibicowałam? Wszystko tylko po to, by później upaść razem z nimi. Myślę, że reżyser miał dobrze rozpracowaną te strategię. Jedno jest niewątpliwe – dałam się wciągnąć w tę grę.