Tekst: Jakub Szewczyk
Korekta: JG
Było wielu śmiałków, którzy z 2020 rokiem wiązali przyjemne nadzieje. Wiecie – okrągła liczba, która zdarza się nieczęsto, w dodatku bardzo wygodna do wpisywania na klawiaturze – to musi się dobrze skończyć. Być może są i tacy, którzy w minionych 12 miesiącach rzeczywiście odnotowali pasmo sukcesów. Niemniej jednak przedmiotem naszego dzisiejszego rozważania nie będą prywatne wzloty i upadki. Postaramy się za to spojrzeć tam, gdzie tegoroczna rzeczywistość nie wygląda za dobrze. Zerkniemy na ogół społeczeństwa, szczególnie polskiego.
Już na początku stycznia cały świat wstrzymał oddech. Amerykańskie rakiety wystrzeliły w kierunku lotniska w Bagdadzie, pozbawiając życia generała Ghasema Solejmani. Iran oczywiście nie pozostawał dłużny Stanom Zjednoczonym i odwzajemnił atak. Już wtedy Internet wrzał, że to nie będzie dobry rok, skoro zaczyna się w taki sposób. Gdy widmo kolejnej światowej wojny się wyciszyło, tematem numer jeden stała się płonąca Australia.
Ten ciąg zdarzeń regularnie owocował wzmożoną aktywnością internautów. Powstał m.in. specjalny mem (coś na wzór kalendarium 2020 roku) w którym pozostawiono 12 okienek, do wypełniania ich ilustracjami głównych tragedii danego miesiąca.
Główny bohater tego roku, czyli koronawirus, w Polsce zadebiutował 4 marca. Wystarczyło kilka dni, by z jego powodu nasze życie zmieniło się diametralnie. Zamknięte szkoły, uniwersytety, zakłady pracy i instytucje. Dodatkowo życie kulturalno-towarzyskie musieliśmy stłamsić niemal do zera. Czy mogło być jeszcze gorzej? No, raczej, że tak. Przymusowe siedzenie w domu, często samotne, stało się dla wielu osób dodatkowym ciężarem psychicznym. Posypało się także zdrowie ciała, bo potrzebujący leczenia innego niż to najmodniejsze, czyli „antykoronawirusowe”, zostali w domach, a ich zaplanowane dawno zabiegi zostały przełożone. Ogólnie: represja, depresja, zastój i ciągła niewiadoma.
Po kilku tygodniach lockdown zelżał, a do naszych twarzy (nie wszystkich!) przywarły maseczki. Atmosfera na polskim gruncie powoli zaczęła się rozluźniać. Po domowej Wielkanocy i majówce wiosna zagościła w naszych sercach na dobre. Słońce wyciągnęło nas z domów i wkrótce mało kto myślał głównie o pandemii. Pojawił się za to temat wyborów prezydenckich i wydrukowanych kart do głosowania, które nigdy nie zostały użyte zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem.
Pod osłoną lata zetknęliśmy się z wieloma zawirowaniami, w głównej mierze wywołanymi przez kampanię wyborczą. Premier Morawiecki radośnie przekonywał, że koronawirus nie jest już groźny, dlatego wszyscy (szczególnie seniorzy!) muszą iść głosować. Nie cichła kwestia praw osób LGBT. Spokoju nie dawała także sytuacja polityczna u białoruskich sąsiadów.
Pierwszym poważnym krokiem ku jesiennym perturbacjom w naszym kraju było uchwalenie tzw. „piątki Kaczyńskiego”. Wojna polsko-polska była ekspresowo gotowa. Ratować zwierzęta czy hodowców? Ludzie licznie wyszli na ulicę, ale to było tylko preludium do wielkiej opery obywatelskiego buntu.
Tymczasem pandemia po cichutku znów nabierała rumieńców, z dnia na dzień zwiększając liczbę zakażonych. Praktycznie każdy z nas znał już wtedy kogoś na kwarantannie, bądź w izolacji.
22 października Trybunał Konstytucyjny orzekł, że obecny „kompromis aborcyjny” nie jest zgodny z polską Konstytucją. I już tego samego dnia, pani Scheuring-Wielgus wypowiadając się dla Onetu mówiła głośno i wyraźnie, że to oznacza kolejną wojnę. Zaraz okazało się, że miała rację. Zawrzało. Temat poważny, więc i konsekwencje srogie - starcie idei oraz światopoglądów. Tysiące ludzi na ulicach. Wieszaki, błyskawice, uzbrojeni policjanci, zamieszki, starcia pod kościołami i biurami PiSu, przepychanki, agresja, złość, nienawiść, wulgaryzmy, zatrzymania, plucie, gaz łzawiący, wyzwiska, płacz i zgrzytanie zębów; na domiar złego, w Warszawie bojowa i wściekła Marta Lempart bardzo mocno wczuta w rolę współczesnej Joanny d’Arc. Oprócz tego w centrach miast domowe psy zlęknione, stłamszone ciągłym wyciem klaksonów. „Spacery” w szczycie pandemii stały się wydarzeniami historycznymi, które wielu przyrównuje do społecznych rozruchów z czasów „obalania komuny”.
Dalsze tygodnie roku były nie mniej przykre: na Wszystkich Świętych zamknięto cmentarze, a 11 listopada odrodziła się znana nam sprzed lat tradycja, czyli zamieszki i demolowanie stolicy podczas Święta Niepodległości. Póki co pozostaje ciągle otwarta kwestia tego, jak spędzimy Boże Narodzenie i Sylwestra. Mamy do przeżycia końcówkę roku, więc może uda się ją przetrwać w spokojny sposób.
Oczywiście jest mnóstwo spraw, które przez moją uwagę zostały w tym tekście „osierocone”, bo o nieszczęściach (nie tylko tegorocznych) można pisać i pisać. Pytanie jest tego typu: czy jeśli zgodnie z internetową modą przyjmiemy, że cały ten smutek i żal wylewający się z minionych miesięcy jest znakiem roku 2020, to w rok 2021 będziemy mogli wpatrywać się z nadzieją? Czy wraz z wybiciem sylwestrowej północy coś pęknie i obudzimy się w choć trochę przyjemniejszej rzeczywistości? Nieee wieeem. Nie wiem nic o takiej prawidłowości. Mam za to taki pomysł, by postarać się nie stawiać własnych planów i korzyści ponad krzywdą drugiej osoby. To oczywiście recepta dosyć błaha, może i nijak mająca się do największych społecznych problemów. Jestem za to pewien, że mogłaby odciążyć nas z masy niepotrzebnych, nienawistnych przywar i skłonności. Niech każdy się do tego zastosuje, a wszyscy gołym okiem zauważymy różnicę. Wiem, że to może i mrzonka, ale przecież każde dziecko ma prawo do marzeń.