Tekst: Karolina Broda
Korekta: JG
„Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach”
Popularny w ubiegłym wieku, a niedawno wznowiony nakładem wydawnictwa „Dowody na istnienie” esej polskiej badaczki i wybitnej interpretatorki filozofii Jolanty Brach-Czainy zyskał kultowe już miano „biblii feminizmu”. Pozycja zdaje się być szczególnie warta uwagi w czasach przymusowej izolacji.
Mariusz Szczygieł, za którego bezpośrednią namową postanowiono ponownie wydawać ten utwór, relacjonował, że jest to coś szczególnie mu bliskiego. „Bo to jedna z najbardziej niezapomnianych książek, jakie przeczytałem” - zaznacza na okładce, promując jednocześnie lekturę.
Ja pod tymi słowami mogę spokojnie podpisać się obiema rękami. Jedyna taka książka, która wywołała we mnie niespodziewanie skrajne emocje, przeczytana w odpowiednim czasie zrewolucjonizowała mój sposób percepcji. Utwór, do którego nie tyle chce się, ile trzeba nieustannie wracać. Towarzysząca w różnych momentach życia, fragmentaryczna próba kompleksowej wiwisekcji codzienności, jedna z najpiękniejszych możliwych medytacji nad okruchami bytu.
Zachwyca i wzrusza za każdym razem. Niezwykła i unikatowa niemal pod każdym względem. Może okazać się całkowicie odmienna od wszystkich poprzednich konfrontacji z literaturą. Zdecydowanie warto odbyć tę podróż ścieżkami poznania. Zwłaszcza teraz, kiedy i tak wszyscy musimy się uczyć wytrzymywania z samym sobą.
Crème de la crème ludzkiego życia jest stanowczą antytezą definiowanych przez Czainę pojęć – krzątactwa, trwania, wynoszenia śmieci, spania, leżenia, jedzenia, trywialnych konkretów egzystencjalnych, które wszystkim jawią się w najlepszym wypadku jako nieciekawe i mało zajmujące. Przymus bytności w konwulsjach każdodniowych zmagań jest o tyle bolesny, że przeżywany zbiorowo przybiera formę niechętnie wykonywanych czynności, o których nigdy nie pomyślelibyśmy jak o wielkim dziele z dziedziny metafizyki.
Monotonny, jednorodny, linearny bieg życia ma jednak w sobie pewne wyznaczniki inności. „Żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch tych samych nocy”, jak mówi klasyk. Dla eseistki stanie się to płaszczyzną do rozważań nad subtelnymi, jak może się zdawać, a w wydźwięku radykalnymi różnicami ludzkiego doświadczenia. Może wizja życia jako pasma rytmicznych zdarzeń nie jest zbyt pociągająca, o tyle świadomość pewnej kolektywnej (nawet jeśli iluzorycznej) podróży na moment nas pokrzepia. Jest coś podbudowującego w złudzeniu zbiorowości.
„Na powierzchni jesteśmy, w szparach bywamy” konstatuje autorka, reinterpretując słynną parabolę jaskini platońskiej. Wartość codziennych zmagań zostaje zestawiona na równi z tym, co jasne, dobrze widoczne, znane, po czym poruszamy się z poczuciem stabilności i pewności, tam, gdzie jest nam bezpiecznie, ale także bezkompromisowo nudno. To, co znane nie może nas już frapować?
Choć nawet ta perspektywa może być odrobinę deprymująca, z pocieszeniem przychodzi proponowana przez filozofkę myśl, że bywają enigmatyczne momenty, gdy rutyna zostaje niespodziewanie załamana, a my wyrwani z głównego nurtu przeżywania wkraczamy na teren węższy, a może nawet dany jedynie nam, całkowicie odrębnie, do indywidualnej kontemplacji.
O codzienności Brach-Czaina pisze jak o kolejnej „stoczonej walce”, czymś, co musimy znosić z trudem, czego (niestety bez powodzenia) próbujemy maniakalnie się wyrzec. Codzienność jest niepodważalnym faktem ludzkiego istnienia. Przemija zupełnie niezauważona, bo nie kusi nas wyszukaną formą, imponującym spektaklem, nie ma w niej blasku, jedynie cienie.
„Uspokój się. I twoje grzechy i dobre uczynki okryje niepamięć.” Pragnienie niezwykłości, exegi monumentum utkane z życia, chęć zapisania siebie na kartach świata zostają tutaj skonfrontowane z byciem samym w sobie. Jak obejść się, z tym że nie umrzesz w niewoli własnego geniuszu, tylko będziesz powoli gnił zjadany przez własną przeciętność?
Życia bezkształtnego, bezbarwnego, pozbawionego duszy można się obawiać. Nie można, a przynajmniej nie wypada przejść obojętnie obok samego siebie obojętnie. Byłoby to odrobinę nie na miejscu. Choć jest coś niezaprzeczalnie ujmującego w unikaniu siebie.
„Zasypianie, sen, przebudzenie.
Zasypianie, sen, znowu przebudzenie i znów zasypianie.”
Dopatrywanie się nadrzędnego sensu, życiowej wskazówki w aktywnościach, których ramy są ograniczone do przewidywalnych sekwencji, które nie oferują zdolności wymknięcia się poza ten właściwy format, nie wydaje się rozsądny rozwiązaniem. Ale jak zaskakująca jest ta propozycja!
„Nie sądzę, by trzeba było kogokolwiek przekonywać do aury znaczeń świecącej wokół kiełbasy, skoro dobitnie dowiódł tego Rafał Wojaczek. Także Miron Białoszewski umieścił niejeden przedmiot na właściwym miejscu w porządku istnienia. A że filozofowie się ociągają, to nie wina poetów.”
Komentarz tyczący poezji znajduje się tam nie bez przypadku. Jeżeli przyjrzeć się dokładnie utworowi „Mit rodzinny” potrzeba emancypacji niechcianych kawałków naszego życia, jest tam widocznie skrystalizowana. „To jest kiełbasa. To jest moja matka jadalna.” - deklaruje przedstawiciel pokolenia poetów wyklętych, tak jakby tym stwierdzeniem bronił praw kiełbasy do metafizyki. Choć brzmi to dość kuriozalnie, z pewnością nie wolno nam przeoczyć faktu, że jest to głos słyszany ze szczeliny. Poetyckie wyznanie, które w swej konfesyjnej formie ogniskuje przyświecającą Brach-Czainie idee. Mimo płomiennego, manifestacyjnego charakteru jej dyskursu, finalnie wyraża ona pewną pobłażliwość w stosunku do zgody – jedynej opcji, która nigdy się nie dezaktualizuje. Konformistyczne przyzwolenie na zanurzenie się aż po czubek głowy w trwaniu?
Czy to ostateczna recepta?
Tworząc swoją wizję codzienności, myślicielka spłodziła też niesamowite dzieło literackie. Z jednej strony subtelne, delikatne w narracyjnej opowieści o zwyczajności, z drugiej strony poetyckie i nieokiełznane w środkach wyrazu. Minimalistyczne i maksymalistyczne zarazem. Zdecydowanie nie dla inkluzywnego grona odbiorców. Stan życiowej konfuzji, w jakim można znaleźć się po lekturze książki, jest niezaprzeczalnie jej największym walorem.
Opatrzona wstępem Tomasza Stawiszyńskiego próba interpretacji potoczności, w której jesteśmy zakotwiczeni, jest bez wątpienia jednym z najważniejszych głosów w tej sprawie w polskiej filozofii, o ile nie jedynym. Utwór rezonuje z tą samą mocą do dziś.
„Spotkanie z drobinami bytu, choć polega na udzieleniu im uwagi, dotyczy naszego istnienia.”