Recenzja filmu "Irlandczyk" autorstwa Antoniego Sowińskiego
W 2004 roku świat ujrzało dzieło
I heard you paint house autorstwa Charlesa Brandta. Książka krążyła wobec tematu tajemniczego zniknięcia bądź domniemanej śmierci Jamesa Hoffy, przez całe lata sześćdziesiąte prezesa związku zawodowego Teamsters. Do zabójstwa przyznał się niejaki Frank Sheeran, znany jako „The Irishman” (Irlandczyk), który zmarł rok przed wydaniem książki.
Owa historia stała się kanwą dla najnowszego filmu Martina Scorsese, zatytułowanego właśnie The Irishman. Film wydany przez Netflix miał premierę 27 września na New York Film Festival, ukazywał się również na ekranach niektórych kin od 1 listopada. Premiera na platformie streamingowej nastąpiła 27 listopada.
Inicjatywa wyszła od Ala Pacino – chciał on w końcu zaangażować się w projekt z Martinem Scorsese. Przyznał, że podczas kręcenia
Irishmana czuł się niczym na planie produkcji rodem z lat 70. Stało się jasne, że będziemy mieli do czynienia z kinem gangsterskim, gdy zaprezentowano nazwiska kolejnych aktorów, czyli Joe Pesciego i Roberta de Niro. Wcielili się oni w postacie Russela Buffalino, czyli jednego z wpływowych mafiozów i tytułowego Irlandczyka, czyli Franka Sheraana. Al Pacino dostał rolę wspomnianego Jimmy’ego Hoffy. Można więc było bezpiecznie założyć ich co najmniej dobrą grę aktorską.
Nie można odmówić niezwykłej doniosłości wydarzenia – trzech największych aktorów filmów gangsterskich razem pod egidą reżysera, który już od wielu lat udowadnia swoją świetność. Reszta obsady również błyszczy. Pojawia się Harvey Keitel, Stephen Graham czy Jesse Plemons, ale także Ray Romano czy Anna Paquin. Ale niestety ta gwiazdorska obsada jest również najbardziej ryzykowną decyzją podjętą przy produkcji. To, co na papierze wygląda świetnie sprawia, że rzeczywistość skrzeczy.
Fabuła filmu rozciąga się na przestrzeni nieomal pięćdziesięciu lat. Śledzimy losy Franka Sheerana od jego początkowych działań w strukturach związkowych (a później mafijnych), aż do nieomal końca jego dni. I tu pojawił się problem; jak sprawić, by aktorzy po siedemdziesiątce byli w stanie przekonująco zagrać młodszych siebie? Jak się okazuje, CGI nie wystarczyło. Twarze aktorów odpowiednio odmłodzono i chociaż efekt jest nieomal idealny, to niekiedy iluzja pękała jak bańka mydlana i wchodziło się w głęboki rejon doliny niesamowitości (uncanny valley). Niestety Scorsese postanowił nie korzystać z body doubles. W jednej ze scen mamy uwierzyć, że De Niro jest pełnym siły i gniewu trzydziestolatkiem, który całym swoim ciałem (a szczególnie nogami rozdającymi kopniaki) daje wyraz niezadowolenia wobec sprzedawcy w sklepie. Zamiast tego widzimy sztucznie odmłodzonego starszego pana, który lada moment mógłby się wywrócić.
Kolejną kwestią jest też długość
Irishmana. Scorsese raczy nas historią o długości 3 godzin i 30 minut. Tutaj jednak opinie co do objętości są podzielone. Ci o słabszej koncentracji mogą znaleźć w internecie grafikę, która pokazuje, jak podzielić film na czteroodcinkowy serial. Innych widzów ujęło tak długie zanurzenie w scenariuszu Steve’a Zailiana. Pojawiają się jednak głosy krytyków, którzy twierdzą, że gdyby wyciąć niektóre dłużyzny, to powstałby film o znośniejszym tempie.
Warstwa audiowizualna jest na typowym, wysokim u Scorsese poziomie. Zdjęciami i kadrami zajmował się zaprawiony w boju Rodrigo Prieto (współpracował ze Scorsese przy Milczeniu i Wilku z Wall Street), który nadał bezbłędnej scenografii odpowiedniej patyny i wyblakłości (co też staje się już chyba znakiem rozpoznawczym produkcji Netflixa). Oprawę muzyczną reżyser powierzył Robbiemu Robertsonowi, z którym pracował od czasów Wściekłego Byka. Można się spodziewać standardowej autorskiej muzyki przemieszanej z tą z znaną z epoki (w tym wypadku epok).
Chociaż film promowany jest z wielką pompą jako największe osiągnięcie starych wyg Hollywood (a także metaforyczna retrospekcja kariery reżysera w Hollywood), to nie dajcie się zwieść: jest to dobry film, ale nie wybitny. Pomimo ogromnej liczby producentów, którzy powinni zahamować niektóre zapędy Scorsese, mamy do czynienia z balonem, napęczniałym od ego reżysera i aktorów. Nie krytykuję ich talentu, ale po Irishmanie powinni nieco ochłonąć. Zamysł reżysera i ekipy był naprawdę godny podziwu. Niestety zbytnia wiara we własne siły i pewność siebie zaburzyły zdolność krytycznego spojrzenia na własne dzieło. Stąd też ta dziwna surowa krytyka, przy której można mieć wrażenie, że Irishman to coś poniżej światowej stawki. Tak nie jest, film to dalej solidna, rzemieślnicza robota i świetne kino, którego finał może nam dać do myślenia, jednak dalekie od poziomu, do którego przyzwyczaił nas sam Scorsese.