Dryfując w atmosferze – recenzja Isis – „Panopticon” (2004)
Filozofia, jak wiemy, była, jest i najprawdopodobniej będzie efektem posiadania zbyt dużej ilości wolnego czasu. Niekiedy dzięki niej człowiek jest w stanie bardziej poznać sens swojego istnienia. Niekiedy wmówi na tysiąc lat całej ludzkości, że Słońce obraca się wokół Ziemi. A czasem stworzy wizję „więzienia idealnego”, miejsca, w którym więzień nie wie, kiedy jest, a kiedy nie jest obserwowany. Z czasem ta koncepcja miała objąć także inne placówki publiczne takie jak fabryki, szpitale, czy szkoły. Wizja ta nazywała się Panoptikonem i na szczęście jej twórcy, utylitaryście z przełomu XVIII/XIX wieku, Jeremy’emu Benthamowi, nie udało się go zbudować. Rodzi się jednak pytanie, czy my nie żyjemy w Panoptikonie? Ciągle obserwowani, podsłuchiwani, śledzeni, sprowadzeni do roli mysz w eksperymencie społecznym. Ogarnęła was stara dobra paranoja? W takim razie zacznijmy nucić słynną przygrywkę z „Fineasza i Ferba”, ale zamieńmy „skamieliny” na wspomniane w ostatnim zdaniu słowo i cofnijmy się w czasie.
Mamy rok 2004. Minęły cztery lata od debiutu studyjnego Isis w postaci „Celestial” oraz dwa lata po tym, jak zdefiniowali post-metal krążkiem „Oceanic”. Z tego miejsca zespół mógł albo iść w dół, albo stworzyć arcydzieło. Do dziś fani sprzeczają się, który krążek tak naprawdę jest najlepszy w dyskografii bostońskiej grupy, ale faktem jest, że wydany w tamtym roku „Panopticon” jest w oczach i uszach autora tej recenzji niepodważalnym arcydziełem. Płyta-inspiracja, która nie opowiada historii, ale wprowadza w specyficzny nastrój i pozwala przeżyć szeroką gammę uczuć. Pięćdziesiąt minut muzyki zamknięte w siedmiu utworach, z których wprost wylewa się atmosfera. Zaczyna się bezkompromisowo – mocne uderzenie i od razu wchodzi growl Aarona Turnera, by po ponad pół minuty przejść w iście opethowskie uspokojenie. Ponad dwie minuty na liczniku, utwór wraca do życia i słyszymy innowację w twórczości zespołu. Każdy album był kolejnym krokiem ewolucji brzmienia grupy, na tym krążku jest to czysty wokal Aarona. Jeszcze nie tak pewny, i tak samo jak growl, nie do końca poprawny technicznie, ale pełen emocji, dokładający kolejną cegiełkę do klimatu muzyki. Następuje połowa utworu i mamy uspokojenie, piękny dialog instrumentów, które sączą swą melancholijną pieśń. Jednak napięcie rośnie, by na końcu wybuchnąć w dramatycznym epilogu. To było „So Did We”, czyli jeden z najlepszych utworów Isis, a zaraz po nim następuje optymistyczne, i można by rzec piękne „Backlit”. Przynajmniej na początku… Numer trzy to ulubiony utwór autora tej recenzji, czyli ewidentnie inspirowane The Cure, Joy Division i Toolem – „In Fiction”. Czterominutowy dialog instrumentów, gdzie powoli na pierwszy plan wybija się piękna partia basu Jeffa Caxide, następnie gitary budują napięcie, by w końcu dojść do wybuchu, a następnie uspokojenia. Ostanie trzy minuty to chwile piękna, oczyszczenia, które przeradzają się w rozpaczliwe krzyki gitar, nisko brzmiące uderzenia i ulatniają się w spokojne zakończenie. To jest kwintesencja muzyki Isis – wspaniała gra kontrastów . A co oferuje reszta albumu? Melancholijny „Wills Dissolve”, „Syndic Calls”, które w drugiej połowie zachwyca pięknem syntezatorów Bryanta Clifforda Meyera, czerpiący mocno z shoegaze’u i ambientu instrumentalne „Altered Course”, czy dramatyczny i mocny epilog w postaci „Grinning Mouths”.
Charakterystyczną cechą muzyki Isis jest sposób, w jaki zespół prezentuje motywy przewijające się przez konkretne albumy. Teksty są poetyckie, ale skromne, nakierowują nas bardziej na uczucia, niż przedstawiają pełną historię. Muzyka pełna jest kontrastów, wymaga cierpliwości i zaangażowania, jest powoli prowadzona przez minimalistyczny, ale precyzyjny rytm perkusji Aarona Harrisa. Ale jak można muzyką przedstawić koncept Panoptikonu, wizję wiecznej obserwacji? Tutaj ma miejsce pewna synestezja. Okładka to niemal izometryczna aerofotografia. Słuchając albumu, mamy wrażenie, jakbyśmy dryfowali w tej przestrzeni, przeżywali różne uczucia, ale nie nasze, a ludzi, których obserwujemy. A w momencie, gdy identyfikujemy się z tymi uczuciami, dochodzi szczypta paranoi, dziwnego niepokoju. Może to tylko subiektywne odczucia, które można potraktować jako wypociny pretensjonalnego melomana, ale doświadczanie muzyki Isis jest jak doświadczanie sztuki, gdzie wszystko się łączy, wszystko ma swój cel. Wizja nieco utylitarystyczna, czyż nie? Może Jeremy Bentham zainspirował zespół w większym stopniu, niż się na początku wydawało…
Dlaczego „Panopticon” jest taki wspaniały? Czy to dlatego, że według gitarzysty Michaela Gallaghera album powstał jako praca kolektywna i tym samym nikt nie dominuje, każdy dokłada swoje detale do pełnego obrazu? Czy to dlatego, że krytycy pokochali tę płytę? Czy to dlatego, że fani pokochali tę płytę? Czy to dlatego, że próbuję was do niej przekonać od kilkudziesięciu linijek? Tak szczerze to nie wiem. Może wiem, ale to jest zawsze to „może”. To nie jest muzyka dla każdego. Dla wielu osób ta płyta będzie tylko długim graniem tego samego, przerywanym jakimś brutalnym krzykiem. Ale niektórzy mogą odnaleźć w niej coś więcej. Przygodę, eksperyment, przeżycie. Może i w jakimś stopniu sens…