Grzeszna przyjemność w oktagonie
Pierwszy felieton na stronie Radia Egidy to okazja tak wyjątkowa, że postanowiłem wypełznąć z kulturalnej bańki komfortu, w jakiej siedzę na co dzień. Będzie więc o youtuberach tłukących się w klatkach oglądanych przez setki tysięcy osób. Fame MMA nie jest przypadkowym eventem, o którym zawiadamiają pstrokate afisze czy wyskakujące okienka reklamowe. To zjawisko generujące potężne zyski finansowe, żywy viral, pożywka dla hejterów, quasi-śmieszków i twórców memów.
To brzmi jak usprawiedliwienie podjęcia takiego, a nie innego tematu, no ale każdy ma coś takiego jak guilty pleasure, czyli w wolnym tłumaczeniu grzeszne przyjemności. Intelektualiści zaczytujący się w nowej Tokarczuk czy Myśliwskim w samotności sięgną po kioskowego harlekina. Fani zespołów, których nie wykopuje nawet radar premier hipsterskiego użytkownika Spotify, w uniesieniu powrócą do starych płyt Reni Jusis albo Kasi Cerekwickiej. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że mam chyba za dużo wolnego czasu, bo moja lista aktywności, które zawierają się w tym pojęciu, sukcesywnie się powiększa. Teleturnieje ze szczególnym naciskiem na tele-gry. Stary eurodance z przełomu milleniów, wciąż jeszcze obecny w klubach pokroju Energy2000 albo kultowego Ekwadoru w Manieczkach. Wreszcie coś, co zdaje się być studnią bez dnia, niekończącą się kopalnią rzeczy do eksploracji, peanem na cześć bezproduktywnej prokastrynacji: polscy celebryci.
I to nie tak, że interesują mnie gwiazdy z amerykańskich okładek. Cała lukrowana otoczka wokół Oscarów mnie zmęczyła. Pogubiłem się w imionach dzieci Kim Kardashian i Kanyego Westa, nie śledzę mezaliansów podziwianych na ekranie aktorów. Zdecydowanie bardziej fascynuje mnie to, co dzieje się na naszym półperyferyjnym grajdołku. Z dużą uwagą śledzę usilne próby zaistnienia tych, którym parcie na szkło nie pozwala schować się w cieniu. A gdy już znajdą się na świeczniku, Życie na gorąco napisze o nich krótkiego newsa albo – uwaga, to już szczyt kariery – pojawią się w entej edycji Tańca z gwiazdami, niezdrowa ciekawość każe mi obserwować, kiedy zejdą ze sceny pokonani. W rodzimym celebryctwie (nie funkcjonuje chyba takie słowo, niech to będzie roboczy neologizm) kryje się coś nieznośnie intrygującego. Od Anny Popek i jej żenującej, zaaranżowanej sesji zdjęciowej w szpitalu, przez Norbiego reklamującego wszystko, co się da, a teraz triumfującego w Jakiej to melodii, aż do eks-gwiazd Big Brothera występujących potem jako prezenterzy w telewizji Mango – ta część polskiego światka ma swój osobny, trochę przaśny, poprzecinany złudnymi marzeniami, ale jednocześnie unikatowy mikroklimat.
Kilka lat temu wszystko zaczęło się zmieniać. Do stale wrzącego kotła atencyjności zaczęły pchać się nowe osoby – youtuberzy. To, co najświeższe i najbardziej elektryzujące publiczność - ze szczególnym naciskiem na młodych widzów - nie pojawia się teraz w prasie czy telewizji. Twórcy materiałów w Internecie mogą pochwalić się milionami subskrypcji, wyświetleń i ogromem zaangażowanych fanów. YouTube wyewoluował w nieprawdopodobny sposób: ci, którzy skosztują największej części reklamowego tortu, zarabiają na filmach duże sumy. To już nie krótkie, pośpiesznie nakręcone trzęsącą się kamerą vlogi, a profesjonalne produkcje. Nic dziwnego, że monetyzacja tak dobrze prosperującego biznesu idzie w różne strony.
Spotkania autorskie, książki, wyjazdy na wakacje, merchandising (i to nie tylko standardowe kubki albo podkładki pod myszki, ale wysublimowane pamiątki), możliwość wystąpienia w filmach – jakby ktoś się postarał, bez problemu mógłby roztrwonić na to całą swoją wypłatę. Zapach pieniądza niektórych zawiódł prosto na oktagon MMA, gdzie odbywają się jedyne w Polsce freak fights. W telegraficznym skrócie: to klasyczne sparingi, w których zamiast profesjonalnych sportowców spotykają się celebryci. Tężyzna fizyczna przegrywa tu z chęcią zrobienia show i skrupulatnie budowaną strategią marketingową. Ta druga, jak przeczytamy na oficjalnej stronie wydarzenia, realizowana jest z sukcesem: łączny zasięg dotarcia dwóch pierwszych edycji Fame MMA osiągnął poziom piętnastu milionów widzów. Nic dziwnego, że organizatorzy kują żelazo, póki gorące i już teraz zapraszają 30 marca do łódzkiej Atlas Areny.
Kogo obejrzymy za cztery tygodnie w ringu? Wśród gwiazd znajduje się Amadeusz „Ferrari” Roślik, o którym nie dowiedziałem się za wiele poza tym, że „to zwykły menel w nocy latający naćpany po Ustce”, Marta „Linkimaster” Linkiewicz znana z seksualnych ekscesów z raperami, Monika „Esmeralda” Godlewska śpiewająca wraz ze swoją siostrą wyuzdane piosenki czy gwiazda programu MTV „Ex na plaży”, Don Kasjo. Z bodaj najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem pato-rapu, Bonusem BGC, zmierzy się niejaki Taxi Złotówa (szczecinianin walczący ze stereotypami dotyczącymi taksówek). A do tego Mnich Terminator kontra próbujący swoich sił w niemal wszystkich programach rozrywkowych Bodychrist, Wiewiór, Filipek czy Ryba. Mało atrakcji? Minione edycje przyniosły choćby walkę streamerów, którzy potrafią na żywo uderzyć matkę albo wypić pół litra wódki – Daniela „Magicala” Zwierzyńskiego z Marcinem „Rafonixem” Krasuckim.
Nie wiem, czy Fame MMA jest szkodliwe społecznie. Jako przeciwnik seksizmu mógłbym doczepić się, że sparingpartnerom sekundują półnagie hostessy. Jako nauczyciel pisałbym, że oglądanie przemocy i słuchanie wulgaryzmów ma się nijak do harmonijnego wychowania dziecka. W końcu jako nadęty bufon stwierdziłbym, że tak niska kultura nie powinna zaistnieć w świadomości kogokolwiek. A jednak – co stwierdzam nie bez zaskoczenia – nie bawiłbym się w delegalizację wydarzenia. Impreza jest finansowana z prywatnych środków, widzom nie dzieje się krzywda, ludzie od tygodni przygotowują się na wyjazd, który ich odpręży i zrelaksuje. W głowie zostaje mi jednak inna kwestia: dlaczego tak bardzo lubimy oglądać innych? Wrodzone podglądactwo każące nam z satysfakcją obserwować powroty, rozstania, zdrady, śluby, pogrzeby, wydarzenia rodzinne i ekscesy różnej maści postaci, z którymi najprawdopodobniej i tak nie zamienimy więcej niż trzy zdania. Granica voyeryzmu staje się coraz cieńsza: w sieci furorę robi film, gdzie przywołany już Bonus BGC wymiotuje otumaniony alkoholem. Wyciekają seks-taśmy, nagie zdjęcia celebrytów, a teraz oglądamy, jak twórcy materiałów na YouTube okładają się pięściami po twarzy. Czekamy na rzucone w przypływie emocji przekleństwa, krew czy złamane nogi. Pytanie, które zostawiam sobie i Wam, wciąż czeka na odpowiedź: czy to jeszcze grzeszna przyjemność czy coś, nad czym powinniśmy się dłużej zastanowić.